poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Waris Dirie. Róża pustyni.

Kiedy byłam mała dziewczynką mieliśmy w domu niezwykły kamyk, którym lubiłam się bawić. Był to mały kawałek gipsu z jakiegoś dalekiego kraju, który nie mam pojęcia jak znalazł się w naszym domu. Lubiłam go, ponieważ wyglądał jak wyrzeźbiony w glinie mały kwiat róży. Jak tłumaczył mi tata, kamień ten nosił nazwę róża pustyni, bo właśnie wiatrom i piaskom pustyni zawdzięczał swój niezwykle misterny kształt. Lata później, w tym samym domu, przeczytałam książkę Waris Dirie "Kwiat Pustyni". Pomyślałam wtedy, że Waris wcale nie jest żadnym kwiatem - bezbronną, delikatną rośliną, która niezwykle rzadko ma odwagę pokazać się światu. Waris jest różą pustyni - piękną, ukształtowana latami przed surowe warunki skałą. Na pierwszy rzut oka wydaje ci się, że możesz ją zmiażdżyć lub połamać dwoma palcami, ale kiedy weźmiesz ją do ręki, rozumiesz, że tego kształtu, tego charakteru i tego piękna nie zniszczy już żadna ludzka siła.
Kim jest Waris Dirie? Urodziła się w Somalii - jednym z najbiedniejszych państw świata. Jako nastolatka ucieka z domu broniąc się przed zaaranżowanym małżeństwem z 60-letnim mężczyzną, który zyskał aprobatę jej ojca, ponieważ zaoferował za nią 5 wielbłądów. Samotnie przemierza pustynię spotykając na swojej drodze groźnego, lecz na szczęście niezainteresowanego nią lwa i nie mniej niebezpiecznego, naćpanego khatem kierowcę ciężarówki, który próbuje ją zgwałcić. Gwałty i molestowania zdają się być z resztą czymś zupełnie powszechnym w życiu somalijskich dziewcząt. Waris udaje się dostać do miasta, a następnie, dzięki ogromnemu szczęściu  i pomocy krewnych z Mogadiszu cudem udaje jej się przedostać do Londynu, gdzie zostaje zatrudniona jako pomoc w ambasadzie Somalii. Młoda Somalijka nie wie prawie nic o otaczającym ją świecie.  Dość powiedzieć, że ciesząc się na wyjazd do Londynu nie ma pojęcia nawet co to słowo oznacza, w samolocie pierwszy raz w życiu korzysta z toalety, a współpasażerowie wydają się jej pomalowani białą farbą. Po przyjeździe do Londynu jest jeszcze gorzej: zaskakuje ją śnieg, nie ma pojęcia jak używać sztućców, ani jak usmażyć naleśniki na śniadanie. Tak naprawdę nie ma pojęcia czym naleśniki w ogóle są.
Po kilku latach pracy poznaje podstawy języka angielskiego oraz europejskiego trybu życia. Kiedy więc kończy się kadencja ambasadora, dla którego pracuje, postanawia pozostać w Londynie i rozpocząć samodzielne życie. Dzięki napotkanej przypadkiem w sklepie Somalijce znajduje dach nad głową i pierwsze zatrudnienie w restauracji McDonald's. Nowo poznana przyjaciółka odkrywa, że Waris posiada wizytówkę fotografa mody, który któregoś dnia zaproponował jej wspólną sesję i razem postanawiają do niego oddzwonić. Po kilku udanych zleceniach i castingach Waris otrzymuje propozycję pozowania do kalendarza Pirelli. Choć z początku odmawia (ma przecież wtedy zmianę w McDonald's!), sesja dochodzi do skutku. Od tej pory jej kariera nabiera rozpędu i kilka lat później, choć nie bez przeróżnych przygód i kłopotów, modelka staje się gwiazdą świata mody.


Waris Dirie nie stała się jednak bohaterka mojego bloga ponieważ udało jej się odnieść sukces w modelingu. Od lat uznaję ją za niezwykle inspirującą postać z innego powodu. Waris Dirie jest pierwszą kobietą w historii, która odważyła się podnieść głowę i głośno zaprotestować przeciwko makabrycznej tradycji obrzezania afrykańskich dziewczynek. W 2007 roku udzieliła przełomowego wywiadu na ten temat dla magazynu Marie Claire, a rok później wydała głośną książkę Kwiat Pustyni, na podstawie której nakręcono film o tym samym tytule. Świat dowiedział się wówczas o istnieniu powszechnej w Afryce pseudo-muzułmańskiej tradycji nakazującej wycinanie dziewczynkom zewnętrznych narządów płciowych.
Dlaczego Waris, tak przywiązana do swoich afrykańskich korzeni, postanowiła walczyć z tradycją obrzezania? Otóż jest to niezwykle okrutny i bolesny zabieg wykonywany często w byle jakich warunkach, na kamieniu lub na gołej ziemi, przy użyciu prymitywnych narzędzi takich jak kawałek szkła, blachy czy żyletki. Ofiary obrzędu są przytrzymywane przez kilka kobiet lub przywiązywane do drzew, ponieważ ból jest tak silny, że potrafią kopnąć własna matkę, wyrwać się i uciec. W najlepszym przypadku, znachorka wycina dziewczynce tylko łechtaczkę, w najgorszym, dosłownie każdy element, każdy „nieczysty” fragment kobiecego ciała, który znajduje się między nogami dziecka i da się go usunąć. Po wszystkim, poranione i zalane krwią dziewczynki są ciasno zaszywane, aby zabliźnioną ranę mógł rozerwać dopiero ich przyszły małżonek podczas pierwszej wspólnej nocy. Wykonujące zabieg znachorki pozostawiają jedynie niewielki otwór wielkości łebka od szpilki na mocz i krew menstruacyjną. Jeśli macie wystarczająco dużo odwagi, możecie wpisać FGM (Female genital mutilation) w wyszukiwarkę, aby zobaczyć o co dokładnie chodzi.
Nie trzeba być lekarzem medycyny, żeby domyśleć się do jakich konsekwencji może prowadzić taki zabieg. Wstrząsy krwotoczne, tężec, gangrena, zakażenie wirusami, uszkodzenia cewki moczowej i odbytu, to wszystko sprawia, że znaczna część pozostawionych samych sobie dziewczynek umiera w niedługim czasie pod obrzezaniu. Jeśli uda im się ujść z życiem, grozi im bezpłodność, przewlekłe zapalenia, ropnie, torbiele oraz dramatyczna trauma pozostawiająca piętno do końca życia, nie mówiąc już o tym, że nigdy nie uda im się osiągnąć jakiejkolwiek przyjemności podczas zbliżenia z mężczyzną. Waris w swojej książce opowiada o ciągłym bólu przy oddawaniu moczu, a także comiesięcznych męczarniach podczas menstruacji, które załagodziła dopiero interwencja chirurgiczna wykonana w Londynie. Zabiegowi poddawane jest 2 miliony afrykańskich dziewczynek rocznie, a wraz z imigrantami proceder trafił również do Europy i USA. Mówi się, że w samym Nowym Yorku liczba skrzywdzonych sięga już prawie 30 tysięcy, a w Wielkiej Brytanii co roku zagrożone nim jest około 20 tysięcy dzieci.
Waris Dirie jako pierwsza miała odwagę podjąć walkę z tym okrutnym zwyczajem i z pomocą pracowników i wolontariuszy swojej Fundacji, prowadzi tę walkę do dziś. Skutki jej działalności powoli zataczają coraz szersze kręgi. Fundacja prowadzi szkolenia, kampanie informacyjne w Afryce i Europie, współpracuje z ONZ i Unią Europejską, a także podpisuje "umowy" zobowiązujące rodziców konkretnych dziewczynek do powstrzymania się od obrzezania w zamian za możliwość nauki i opieki zdrowotnej. Pomaga również skrzywdzonym kobietom, finansując i pomagając zorganizować skierowanie na operacje rekonstrukcyjne. Tydzień temu Fundacja ogłosiła kolejny wielki sukces i przełom: "Rząd Somalii planuje wdrożyć ustawę zakazującą FGM oraz wprowadzić adekwatne kary dla kobiet zajmujących się obrzezaniem w razie nieprzestrzegania tego zakazu. Organizacja Muzułmańskich Prawników oraz przywódcy religijni również wypowiedzieli się przeciwko FGM i nawet określili to jako grzech!"



5 rzeczy, które możemy nauczyć się od Waris Dirie:
1. Przede wszystkim upór, niezłomność i wiara w słuszność swoich ideałów.
Choć wychowana w Afryce w tradycji muzułmańskiej, Waris wierzy, że obrzezanie jest czymś z natury złym i trzeba z nim walczyć. Jest to jednak mozolna praca u podstaw. Praca, której efekty są nadal tak skromne, że czasem zdaje się być Syzyfową. W swojej najnowszej książce "Safa, nie okaleczajcie mnie" Waris opisuje historię dziewczynki, która zagrała w jej biograficznym filmie. Safa pisze do Waris list, w którym żali się, że bardzo boi się obrzezania, a tymczasem rodzice małej coraz częściej dyskutują czy nie powinni tego zrobić. Zastawiają się nad tym, choć był to podstawowy warunek, pod którym otrzymali sowite wynagrodzenie za rolę córki. Tymczasem nieobrzezanej Safy nikt nie będzie chciał poślubić (czytaj: odkupić za kilka wielbłądów). Kto z nas po otrzymaniu takiego listu nie załamałby rąk? Czy po latach edukacji, działań, nie uda się uratować nawet jednej dziewczynki? Waris nie poddaje się. Poświęca mnóstwo czasu, energii i pieniędzy na powstrzymanie rodziny małej Safy przed straszną decyzją. Ba! Nawet angażuje niektórych jej członków w pracę na rzecz Fundacji Kwiat Pustyni! Takich momentów zwątpienia było zapewne mnóstwo. Waris jednak nie poddaje się i bezwzględnie kontynuuje swoją misję.
2. Aktywność i zamiana swoich myśli w konkretne czyny.
Waris opisuje swoją irytację spotkaniem z wiceprzewodniczącą Komisji Europejskiej w Brukseli, podczas którego znów słyszy, że o problemie trzeba rozmawiać, trzeba mówić, trzeba informować, ale nie słyszy żadnych deklaracji, żadnych konkretnych działań czy propozycji. Przypomina wiceprzewodniczącej, że już 7  wcześniej (w 2006 r.) Manifest Fundacji Kwiat Pustyni został już zaprezentowany Unii Europejskiej. Co do tej pory zrobiono, aby ukrócić ten straszny proceder, choćby na terenach państw europejskich? Jak długo będziemy wyrażać oburzenie, wzruszać się, zamiast w końcu zrobić coś konkretnego, co uratuje życie i zdrowie milionom kobiet? Tymczasem Fundacja Waris zdołała otworzyć biura, w których pracuje się na rzecz ofiar obrzezania w Gdyni, Amsterdamie, Barcelonie, Bazylei, Berlinie, Dżibuti, Monako, Montreux, Paryżu, Sierra Leone i w Wiedniu.  W 2007 roku rozdano 35 tysięcy edukacyjnych płyt DVD, które rozdano w szkołach, uczelniach, szpitalach i komisariatach w Wielkiej Brytanii. W 2013 roku we współpracy z berlińskim szpitalem Waldfriede Fundacja otworzyła pierwsze Centrum Kwiat Pustyni zajmujące się holistycznym leczeniem ofiar FGM. W 2014 podpisano 1000 umów z afrykańskimi rodzicami o nieobrzezaniu córek. Fundacja odpowiada też na mnóstwo maili od osób zagrożonych, dotkniętych lub zainteresowanych pomocą w kwestii obrzezania. W 2013 roku było ich prawie 2,5 tysiąca!

3. Pracowanie na faktach
W 2005 roku Fundacja Kwiat Pustyni opublikowała pierwszy w historii raport ukazujący jakiekolwiek dane dotyczące problemu obrzezania w Europie. Po dwóch latach badań, pracownicy i wolontariusze fundacji oszacowali liczbę obrzezanych kobiet na 500 000! Dzięki temu sprawą zainteresowały się rządy Niemiec i Wielkiej Brytanii, gdzie współpracę z Fundacją podjął nawet Scotland Yard. To ważna lekcja. Nie da się skutecznie przekonywać do rozwiązania problemu jeśli nie dysponujemy faktami, jeśli nie znamy problemu na wskroś.
4. Cierpliwość dla niewykształconych i ubogich
Nie wiem czy zniosłabym towarzystwo Idrisa - ojca Safy. W swojej najnowszej książce Waris opisuje go jako niezwykle irytującego człowieka, który zdaje się posiadać wiedzę o świecie na poziomie przeciętnego polskiego 7-latka, a jednocześnie jest przekonany o swojej nieomylności i wyższości. Nie umie czytać, nie umie skasować biletu w metrze oraz sądzi, że do przeżycia wystarczy mu kawałek plastiku, bo widział jak ludzie wyciągają tym pieniądze ze ściany. Na dodatek nigdy nie widział na oczy Koranu, choć święcie wierzy, że ten nakazuje obrzezania oraz pozwala bić kobiety, podczas kolacji wyrywa dzieciom jedzenie,  pali w pokoju hotelowym i wydaje się być niereformowalnym "dzikusem". Waris dzięki swojej niezwykłej cierpliwości i wyrozumiałości sprawia, że Idris staje się nie tylko przeciwnikiem obrzezania, ale chce pracować dla Fundacji i razem z nią nakłaniać do zaprzestania tej haniebnej tradycji.  Taka praca to dla Waris chleb powszedni. Problem obrzezania dotyczy zwykle najuboższych i najmniej wyedukowanych społeczeństw, gdzie od pokoleń nie zadaje się pytań, tylko ślepo wierzy w „mądrości” szamanów czy znachorów. Choć sytuacja mogłaby wydawać się beznadziejna, Waris nie poddaje się i cierpliwie, kropla po kropli, drąży skałę .
5. Odwaga w wyrażaniu własnej opinii.
Waris jest z pewnością bohaterką dla tysięcy kobiet na cały świecie. Jednocześnie stała się jednak wrogiem dla wielu mężczyzn broniących się przed jakąkolwiek zmianą w ich patriarchalnej kulturze traktującej kobiety gorzej niż zwierzęta. Waris nie daje się zastraszyć. Przekonuje, tłumaczy, wyjaśnia i nie przejmuje się tym co o niej mówią, choć za jej poglądy grożono jej nawet śmiercią. W 2007 r. udało jej się nawet trafić do arabskiej telewizji, gdzie opowiedziała o problemie obrzezania przed 200-milionową publicznością! Waris w swojej książce pisze, że już nie obchodzi jej co ludzie o niej mówią, jakimi przekleństwami ją obrzucają, czym jej grożą. Ważne ile dziewcząt uratuje, ilu zwróci utracone zdrowie i ile uśmiechów i ciepłych listów za to otrzyma.
Inspirujmy się życiem Waris Dirie, bo jak pisze w swojej książce: "Kto ratuje jednego człowieka, ratuje cały świat!"
Jeśli macie ochotę poczytać więcej o Waris i jej Fundacji, a być może dowiedzieć się jak można pomóc, zajrzyjcie  stronę:



"Całe życie próbowałam wymyślić racjonalny powód zwyczaju obrzezania kobiet. Być może, gdybym znalazła taki powód, pogodziłabym się z tym, co mi zrobiono. Ale nic takiego nie da się wymyślić. Im dłużej szukałam powodu, tym bardziej narastała we mnie złość."
"Zamieszczając artykuł w "Marie Claire" chciałam, żeby ludzie popierający tę torturę dowiedzieli się przynajmniej, co się wtedy czuje, chociaż od jednej z kobiet, które to dotknęło - bo reszta, żyjąca w moim kraju, nie ma prawa głosu.
"Poznałam, że szczęście to nie to co mam, bo nie miałam nic, a byłam szczęśliwa."
"Jedną z największych zalet świata Zachodu jest pokój i nie wiem, czy wielu z was zdaje sobie sprawę, jakie to błogosławieństwo."
"Moim celem jest pomóc kobietom w Afryce. Chcę, żeby były silne, a obrzezanie osłabia je fizycznie i emocjonalnie. Kobiety to kręgosłup Afryki."
"Modle się, żeby nadszedł dzień, kiedy żadna kobieta nie doświadczy tego bólu. I taki dzień kiedyś nadejdzie."


wtorek, 4 sierpnia 2015

Janina Ochojska. Przez gwiazdy w najpiękniejszy trud.

Polska przyjmie około 2 tysięcy uchodźców – taka wiadomość gruchnęła jakiś czas temu w polskich mediach, a na jej efekty nie trzeba było długo czekać. Fala hejtu w Internecie, protesty dziarskich chłopców z polskiej prawicy, straszenie terroryzmem. Zanim oplujemy, oskarżymy i wyjdziemy na ulicę z biało-czerwoną flagą, zastanówmy się kim są Ci straszni uchodźcy, dlaczego opuszczają swoje miasta i co ich ucieczka do Polski oznacza dla nich i dla nas. W zrozumieniu tego zjawiska pomoże nam kolejna kobieca inspiracja. Inspiracja do myślenia, inspiracja do poszukiwania wiedzy o trzecim świecie, inspiracja, aby zacząć rozróżniać Palestynę od Syrii i Somalię od Sudanu, a przede wszystkim inspirację do pochylenia się nad drugim człowiekiem. Nie wiem czy była w Tokio (na pewno była w Paryżu), nie sądzę, żeby miała apartament i mimo, że nigdy nie urodziła dziecka, jedno jest pewne: jest kobietą niezwykłą i kobietą spełnioną. Nazywa się Janina Ochojska i jest założycielką Polskiej Akcji Humanitarnej.


PAH znam i wspieram od lat, ale dopiero lektura wydanej w tym roku książki „Świat według Janki” pozwoliła mi poznać i zrozumieć jej tytułową bohaterkę. Treść została zbudowana na podstawie świetnego wywiadu przeprowadzonego przez Marzenę Zdanowską oraz tekstów samej Ochojskiej. Sprawdźmy więc jak wygląda świat według Janki.

„Kiedy młodzi ludzie pytają mnie na spotkaniach, co mogą zrobić, nie mając pieniędzy, żeby wspierać taką pomoc jak nasza, odpowiadam: powinniście chociaż wiedzieć.”


Historia Janiny Ochojskiej zaczyna się w 1955 r., kiedy u 6-miesięcznej Janki zdiagnozowano chorobę Heinego-Medina, w wyniku czego rozpoczęła długą wędrówkę między kolejnymi szpitalami, ośrodkami dla chorych i sanatoriami. Długoletnie leczenie miało wpływ nie tylko na zdrowie, ale przede wszystkim na jej charakter, światopogląd i plany na przyszłość. We wspomnieniach możemy przeczytać o niezwykłej wychowawczej i pedagogicznej roli niektórych z placówek  i opiekujących się w nich chorymi doktora Wierusza, doktora Kmiecia i profesora Sobocińskiego.

„Z inicjatywy doktora Kmiecia każdego lata odbywały się olimpiady(…). Były to poważne imprezy z wieloma dyscyplinami; bieg o kulach (w tym nie byłam dobra), wyścigi i slalom na wózkach, wspinanie się po linie, skok wzwyż, skok w dal, pływanie.”

„Doktor Wierusz zawsze podkreślał znaczenie wykształcenia. Mówił wprost: „Jak będziesz niepełnosprawny i do tego głupi, to już na pewno nic w życiu nie osiągniesz”. Rozbudzał w nas ambicję. Więcej nawet - uświadamiał, że zdobycie jak najlepszego wykształcenia jest naszym obowiązkiem, bo stając się „kimś”, wpłyniemy na zmianę społecznego obrazu osoby niepełnosprawnej..”

„Profesor Sobociński założył Szkolne Koło Krajoznawczo-Turystyczne (…). Do każdego wyjazdu solidnie się przygotowywaliśmy, poznawaliśmy historię regionu, zbieraliśmy wiadomości o zabytkach, notowaliśmy to, co mówili przewodnicy (mam jeszcze nawet te notesiki!), a po powrocie był konkurs, kto zapamiętał najwięcej. Równocześnie te wyjazdy bardzo nas jednoczyły, sprawniejsi pomagali mniej sprawnym, lepiej rozumieliśmy to, że jesteśmy sobie nawzajem potrzebni."


Młodzieńcze lata Janki to zawody sportowe, wycieczki, szkoła zaradności i pomocy drugiemu człowiekowi, a także wysoki poziom edukacji, nacisk na zdobywanie wiedzy, wycieczki krajoznawcze i czytanie. Mnóstwo czytania. Jedną z najważniejszych książek były pożyczone „Obrazy nieba”, które, aby po oddaniu egzemplarza nie rozstawać się ulubioną lekturą, mała Janka przepisała w całości do zeszytu! Potem przyszedł czas na „Astronomię ogólną” i konsekwentną decyzję o studiach astronomicznych w Toruniu. Podczas studiów przez przypadek nie zapisuje się do komunistycznej organizacji SZSP (zabrakło formularzy), kolejny przypadek sprawia, że mimo luźnego stosunku do kościoła, wstępuje do duszpasterstwa akademickiego, a następnie już zupełnie świadomie dołącza do Solidarności.


Kolejny kamień milowy to 1984 r. – Janina wyjeżdża na rok do Lyonu, gdzie przechodzi kilka operacji oraz trudną rehabilitację. Pobyt we Francji to jednak nie tylko ból i dochodzenie do siebie, ale także pierwsza praca w organizacji humanitarnej – francuskiej EquiLibre organizującej pomoc medyczną i żywnościową m. in. dla Polski i Bośni.  Janina zauważa, że pomoc humanitarna to nie tylko pieniądze, ale przede wszystkim praca ludzkich rąk i głów, to bezinteresowny i niedoceniany wysiłek wolontariuszy, to poczucie, że tak właśnie trzeba postępować, jeśli chce się zasługiwać na miano Człowieka. Po powrocie do Polski przez dwa lata kontynuuje dzieło Francuzów, aż w końcu w 1992 r. zakłada własną, niezależną organizację: Polską Akcję Humanitarną.


Pierwszą polską akcją była bardzo udana zbiórka pomocy szkolnych dla dzieci Kurdystanu, a następnie wyjazd z pomocą do Bośni. Wojna na Bałkanach opowiadana ustami Ochojskiej to nie tylko czołgi, strzały i wybuchy. To coś znacznie więcej, coś co przeraża jeszcze bardziej, bo wojna ta opowiedziana jest z perspektywy zwykłych ludzi, w których sytuacji, jeśli wyobraźnia nam na to pozwoli, możemy się postawić. Ludzi, którzy z dnia na dzień przestali chodzić do pracy, przestali bawić się z dziećmi w ogrodzie własnego domu, przestali wspólnie spędzać czas z sąsiadami innej narodowości czy wyznania. Setki tysięcy zwykłych ludzi, takich jak my, którzy z dnia na dzień zostali otoczeni śmiertelnymi wrogami, z dnia na dzień stracili bliskich, dobytek życia i jakiekolwiek poczucie bezpieczeństwa. Ludzi, którzy stracili dostęp do żywności, leków, a nawet czystej wody, bo ujęcia wodne zostały skażone poprzez wrzucanie do nich martwych ciał. Byli to ludzie, którzy z dnia na dzień z normalnych obywateli, stali się uchodźcami wojennymi. Mimo, że dopiero raczkowaliśmy na drodze do rozwoju gospodarczego, Polska przyjęła wówczas tysiąc osób (premierem była Hanna Suchocka). Nikt nie pytał czy można, czy warto, i po co. Być może pamięć naszego reżimu komunistycznego była jeszcze zbyt świeża, by pozwolić sobie na obojętność. Być może lepiej pamiętaliśmy, że na początku lat 80. z Polski wyjechało 150 000 (tak, sto pięćdziesiąt TYSIĘCY) uchodźców politycznych. Wydaje się, że pomoc ofiarom reżimów i zbrodniarzy wojennych była wtedy w Polsce czymś oczywistym, jak człowieczeństwo i empatia.

"Szkoda, że ten fenomen pomocy, jaka płynęła do nas z zagranicy w latach osiemdziesiątych, nie został do tej pory opisany, że nie zachowały się dokumenty, że nie zebrano świadectw ludzi, którzy się w nią angażowali. Kiedy dziś słyszę opinię: „Ja tam żadnej pomocy nie dostawałem”, to krew się we mnie burzy, bo może ta konkretna osoba nie korzystała z darów, ale powinna wiedzieć, że wielu ludziom te dary najdosłowniej uratowały życie.”


Po udanej misji humanitarnej na Bałkany, przyszedł czas na kolejne: w Czeczenii, Iraku, Iranie, Libanie, na Sri Lance, w Afganistanie, Sudanie, Darfurze i Autonomii Palestyńskiej, a także zorganizowanie stałej akcji dożywiania polskich dzieci „Pajacyk”. W kolejnych latach Janina Ochojska została wyróżniona nagrodami, które pomogły w nagłośnieniu jej działalności: tytuł Kobieta Europy przyznany przez Wspólnotę Europejską, Medal św. Jerzego przyznany przez „Tygodnik Powszechny” czy Nagroda Pax Christi International Peace Award. Po latach przyszły kolejne wyróżnienia jak: Nagroda im. Jana Karskiego, Nagroda Lecha Wałęsy, Order Uśmiechu, francuska Legia Honorowa, a nawet Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski.

„Dzięki mnie i moim współpracownikom z PAH pół miliona ludzi w Afryce ma dostęp do wody, bo przez 20 lat aż tyle zrobiliśmy. Więc czuję własną siłę. Zmieniłam kawał świata.”


Jeśli już zrozumiemy, że tak, naszym obowiązkiem jest pomoc, warto iść dalej za światopoglądem Janiny Ochojskiej i zadać sobie pytanie komu pomagać, a komu nie. Czy należy pomagać obu stronom konfliktu. Czy powinniśmy pomagać państwu, które rozpoczęło wojnę? Czy nie pomagamy w ten sposób zbrodniarzom? Czy nie tuszujemy ich reżimu? Czy człowiek, który stoi po drugiej stronie barykady zawsze jest oprawcą? Przekonania Janiny Ochojskiej powinny być dla nas lekcją humanitaryzmu. Pisze ona, że powinniśmy zawsze spróbować zobaczyć w drugiej stronie człowieka, zastanowić się dlaczego znalazł się w tej sytuacji i czy naprawdę „nie zasługuje” na naszą pomoc.

„Wielu uważa: skoro się dorobiłem, to widocznie innemu się nie chciało. I sprawiedliwość polega na tym, że teraz moje dziecko ma lepszy obiad. (...)biednemu dziecku kotlet się nie należy, bo jego rodzice pewnie są leniwi i nie chciało im się na tego kotleta zarobić, więc teraz będzie kara.”

„Znów powrócił problem: pomagać Serbom czy nie? Szpitalom brakowało leków i urządzeń medycznych, bo wprowadzono embargo na dostawy do Serbii. Zobaczyłam w tym szpitalu dziewczynkę, która miała wodogłowie i potrzebowała aparatu umożliwiającego spływanie płynu mózgowego do kręgosłupa; bez niego jej główka po prostu by się rozpękła. Po powrocie do Polski szybko załatwiliśmy dwa takie aparaty.”


Właśnie to ludzkie, a nie militarne czy statystyczne spojrzenie na wojnę, sprawia, że zaczynamy patrzeć na uchodźców inaczej. To osoby, które znalazły się w środku konfliktu nie ze swojej winy czy wyboru. Znajdują się po obu stronach konfliktu, ale często nie popierają żadnej z nich. Po prostu miały nieszczęście urodzić się w tym czasie i w tym miejscu na Ziemi. Humanitaryzm polega też na tym, że pomimo pierwotnych odruchów, należy pomagać również tym po „złej stronie” barykady. Tam też są dzieci, tam też są chorzy, tam też są ludzie, którzy nienawidzą tej wojny. Ochojska takich samych strasznych historii o ludobójstwie, prześladowaniach, wypędzeniach wysłuchuje zwykle po obu stronach konfliktu. Dlaczego więc, należałoby pomagać tylko tym po jednej stronie? Ponieważ ich prezydentem czy premierem był człowiek, który wywołał wojnę? Kto z nas chciałby do tego stopnia ponosić odpowiedzialność za decyzje naszych polityków?

Co uderzyło mnie najbardziej to niespotykane zdanie Ochojskiej na temat rosyjskich żołnierzy w Czeczeni. Opisuje ich nie jako oprawców, nie jako wojskowych, ale właśnie jako ofiary. Młodzi przerażeni chłopcy, którzy zamiast chodzić do szkoły, kopać piłkę i podrywać dziewczyny, zostali rzuceni w wir wojny i jak pisze, prawdopodobnie nie zdążą nawet zjeść chleba, który dostali od PAH. Wkrótce potem ich ciała zostaną rzucone w którymś z upiornych wagonów-chłodni, które stoją na towarowych bocznicach w Rostowie. Przerwy w dostawach prądu sprawią, że zwłoki żołnierzy zmienią się w bezkształtną, zgniłą galaretę, niemożliwą do identyfikacji, przez zrozpaczone matki, które oszukiwane przez rosyjskie wojsko stawiają się, aby odebrać ciała swoich młodych synów (ten okrutny proceder opisał też Wacław Radziwinowicz w książce „Gogol w czasach Google'a”).

„Zwykli ludzie są wszędzie tacy sami, a na konflikt trzeba patrzeć z perspektywy indywidualnego człowieka.”


Nieludzkie jest więc rozróżnianie ofiar wojny, tak jak nieludzkie jest skazywanie ich na pewną śmierć odmawiając jakiejkolwiek pomocy. Nie jesteśmy w stanie naprawić całego świata, ale gdy z jednej strony słyszę, że dziś 24 tysiące ludzi umrze z głodu, 6 tysięcy dzieci umrze z powodu braku wody, a kolejny 30 tysięcy dzieci umrze z powodu braku dostępu do leczenia uleczalnych chorób, a z drugiej strony my w Polsce zastanawiamy się czy pomóc dwóch tysiącom uchodźców, to mam wrażenie, że zupełnie zgubiliśmy sens słowa Solidarność.

„My Polacy jesteśmy dumni z Solidarności a solidarność to nie tylko solidarność z bogatymi ale i z biednymi. Dla kraju jest to pewien prestiż jeśli potrafi się dzielić z innymi, biedniejszymi krajami i chcielibyśmy aby polskie firmy także to rozumiały zarówno w poczuciu solidarności i odpowiedzialności, ale również własnym pojętym interesie.”


Zanim oprotestujemy, zanim zaczniemy straszyć Polską przejętą przez „brudnych arabów” zanim ocenimy, poczytajmy jak wygląda życie takiego uchodźcy w Polsce. Nie imigranta ekonomicznego, ale uchodźcy właśnie. Postawmy się w jego sytuacji. Wyobraźmy sobie, że w naszym kraju wybucha okrutna wojna (tak jak wybuchła w latach 90. 1000 km od Warszawy). Nasz dom został zniszczony, bliscy zamordowani, ulice, którymi chodziliśmy do szkoły czy pracy są zajęte przez czołgi i miny. Udaje nam się przedostać do kraju, w którym panuje pokój. Jeśli jest to Polska, znajdujemy się w kompletnej izolacji, daleko od dużych miast, na dodatek nie znamy języka i nie mamy możliwości go poznać. Nawet jeśli w ojczyźnie uczyliśmy się, mieliśmy dobrą pracę, tu nie robimy nic. Brakuje nam podstawowych wygód, nie mamy własnych pieniędzy, nie mamy godności. Ciągle przeżywamy traumę wojenną, budzimy się w nocy przerażeni tragicznymi wspomnieniami, tęsknimy za rodziną i bliskimi. Po 3 miesiącach opuszczamy ośrodek, nie znając języka, nie mając dachu nad głową, pracy, pieniędzy.  Kiedy postawimy się w tej sytuacji, pytanie „czy pomagać” zamienia się w „jak pomagać”. Ochojska ma na to pomysły: przedstawia pozytywne przykłady asymilacji uchodźców, takie jak historia Syryjczyka, który został dyrektorem szpitala na Mazurach, czy Somalijczyka, który dzięki znajomość angielskiego i francuskiego zaczął uczyć w szkole i założył w Polsce rodzinę. Nie jest to łatwe, ale też nie niemożliwe. Po prostu trzeba się postarać, trzeba pomyśleć, trzeba podziałać. A przynajmniej nie przeszkadzać.

Myślę, że Francja obudziła we mnie pragnienie, żeby Polska także była krajem, gdzie ludziom chcącym dać coś z siebie stwarzałoby się możliwości działania, zamiast kłaść kłody pod nogi.”

"Dla mnie pomoc to dzielenie się. A dzielenie się to takie dawanie, które nie upokarza."


Najczęstszym argumentem przeciwko pomocy uchodźcom jest zagrożenie islamskim terroryzmem. Nie będę udawać. Boję się terrorystów, boję się muzułmańskich radykalistów, tak jak każdej innej skrajności. Przeraża mnie okrucieństwo arabskich wojowników religijnych. I właśnie dlatego uważam, że powinniśmy o nich wiedzieć jak najwięcej. Wiedzieć kim są ci ludzie, którzy wysadzają się w powietrze w Izraelu czy w Pakistanie. Kim są dzieci obwiązane ładunkami wybuchowymi w Nigerii? Kim są ci, którzy z zimną krwią mordują innych w imię wiary. Czy zawsze chodzi im o to samo? Czy o coś walczą? Czy są po prostu krwawymi, bezdusznymi najemnikami? Czy ich rodziny, przyjaciele, współmieszkańcy, rodacy zawsze się z nimi zgadzają? A może boją się ich tak samo jak ja? Staram się układać w głowie, że nie każdy mieszkaniec Czeczenii, Pakistanu czy Syrii to terrorysta i że jest mnóstwo muzułmanów, którzy nienawidzą islamskich bojowników bardziej niż ja i boją się ich o stokroć mocniej, bo czują ich oddech na plecach każdego dnia. Myślę, że jeśli nie zrozumiemy terroryzmu, to nie będziemy umieli z nim walczyć i nie będziemy umieli pomagać jego ofiarom. Bo w przypadku pomocy uchodźcom, mówimy najczęściej właśnie o ofiarach reżimów i terrorystów, nawet jeśli mówią oni wszyscy tym samym językiem, mają taki sam kolor skóry i wierzą w tego samego boga.

"Jedna dziewczynka wywiozła z Groznego spisaną przez siebie listę 91 osób - krewnych, sąsiadów, znajomych, koleżanek ze szkoły - które zostały tam zamordowane. Taka współczesna Anna Frank... Ale najbardziej przerażające jest osamotnienie tych ludzi. Wiele osób mówiło mi: „Powiedzcie światu, że nie jesteśmy terrorystami!”

I jeszcze dla refleksji opis polskich realiów z lat 80.:

„(…) my opowiadaliśmy im, jak wygląda nasza sytuacja, czego potrzebujemy, tłumaczyliśmy, że nasze problemy nie wynikają z braku chęci czy umiejętności, ale z błędów systemowych, i że chociaż żyjemy w komunistycznym kraju, to nie jesteśmy komunistami.”


Przyjmując uchodźców do Polski godzimy się na ryzyko, że wśród nich mogą być fundamentaliści i terroryści. Dokładnie tak jak wtedy gdy imigrują z powodów ekonomicznych, gdy przyjeżdżają do Polski na studia czy jako turyści. Zdroworozsądkowo patrząc, droga uchodźcy do życia i funkcjonowania w Polsce jest jednak tak trudna i długa, że wydaje się to być najmniej prawdopodobny kanał dotarcia terrorystów do Polski. Dużo poważniejszym i groźniejszym problemem jest tworzenie się enklaw biedy – casus francuskich dzielnic, w których ubodzy i zdemoralizowani imigranci urządzili własne państwa w państwie, do których nie ma wstępu nawet francuska policja. Taka sytuacja jest oczywiście szkodliwa i niebezpieczna dla obu stron i powinniśmy wyciągnąć z niej lekcję. Uchodźców nie wolno zostawiać samych sobie, bo również niewielu z nas potrafiło by poradzić sobie na ich miejscu. Należy jak najszybciej asymilować ze społeczeństwem, pomóc w zdobyciu wykształcenia i pracy, tak aby jak najszybciej stanęli na własne nogi. Muszą również być świadomi, że jeśli chcą odzyskać bezpieczeństwo i funkcjonować w naszym kraju, muszą dostosować się do naszych przepisów prawa i tradycji kulturowej kraju. Ludzie popadają w ekstremizm gdy ubóstwo sprawia, że nie mają niczego do stracenia. Ludzie, którzy uciekli z piekła i uda im się odzyskać bezpieczeństwo i odbudować życie, nie pragną niczego innego jak spokoju.

Czy to idealizm? Pewnie tak, ale świat nie może iść do przodu bez ideałów. Janina Ochojska opisuje oczywiście również takie sytuacje, w których odechciewa się pomagać. Gdy ludzie kompletnie nie radzą sobie z otrzymywaną pomocą i jest ona marnowana, gdy chcą wykorzystać otrzymane wsparcie do własnych celów, chcą zarabiać pieniądze wykorzystując dramaty ludzkie, gdy oczekują, że wszystko im się należy i nie chcą dać nic od siebie. Czy można to zmienić? Nie, ludzie zawsze i wszędzie byli i będą tacy sami: niektórzy mądrzy, niektórzy głupi, niektórzy dobrzy, inny chciwi i pazerni, jedni przedsiębiorczy, inni zupełnie niezaradni. Ale czy mimo to warto pomagać? Tak, bo na tym polega bycie Człowiekiem.